czwartek, 8 października 2015

Kiedy wczoraj rano wyszłam z domu byłam w stanie myśleć tylko o jednym - że jest ZzzZzimmmMmnNo!

Fakt, ubrałam się zdecydowanie za chłodno.

Trzęsąc się z zimna podczas oczekiwania na zmianę światłe uświadomiłam sobie niezbicie, że nie bardzo mam jak poprawić sytuację. Bo jak? Zacząć nosić już zimową czapkę?
No jeszcze trochę za wcześnie na to.
Chodzić bez czapki?
Uszy mi odpadną z zimna.
KUPIĆ coś, nadającego się na jesień???
Ciekawe kiedy, ciekawe gdzie i co najważniejsze - ciekawe CO.
Znalezienie bowiem czegoś na głowę co będzie na mnie dobre, będzie ciepłe i ładne - graniczy z cudem.

Wróciłam po pracy do domu z silnym postanowieniem wydziergania opaski na włosy. Kiedyś już popełniłam coś na głowę i mimo, że efekt był daleki od ideału, nie przejmowałam się tym specjalnie i nosiłam to.
Zeszłej zimy jednak wtedy-jeszcze-nie-narzeczony któregoś dnia stwierdził szczerze, że choć docenia moje hobby i pochwala posiadanie takowego, to może jednak bym sobie kupiła PORZĄDNĄ czapkę?

Kupiłam zatem czapkę - powiedzmy - akceptowalną. Ale - ale to jest czapka zimowa, a jeszcze jest jesień!
Nie będę nosić zimowej czapki do jesiennego płaszcza i kurtki.

Więc wczoraj wieczorem wydziergałam opaskę na włosy.
Wzór bardzo prosty, z włóczki Himalaya Padisah (ponoć się ta włóczka potwornie mechaci, więc choć kolory ma przepiękne, nie mam odwagi zrobić z niej swetra).
Ponieważ uszy mi marzną wzięłam podwójną nitkę i druty nr 5. Producent co prawda zaleca druty nr 5.5 do pojedynczej nitki, ale albo to inna numeracja, albo to kompleta pomyłka.

Opaskę SKOŃCZYŁAM (to, jak na mnie niezwykłe) wczoraj.
Dziś schowałam nitki (to jeszcze bardziej niezwykłe)
I mogłam ją wypróbować.

Spisuje się bardzo dobrze, być może dorobię do niej jakiś kwiat. Ale najważniejsze - jest mi ciepło w uszy.



czwartek, 17 września 2015

Siła skojarzeń

Rodzinne spotkanie. Nic szczególnie formalnego - ot zwykły niedzielny obiad. Po solidnej porcji cannelloni, placku ze śliwkami i kawie siadam na kanapie i wyciągam druty. Rodzina przyzwyczajona więc szczególnej sensacji nie wywołuję.
 - Co to będzie? - pyta tata.
 - Szal - odpowiadam.
 - Co za kolory - zachwyca się mama.
 - Ano właśnie. Takie ogniste - wzdycham, bo nie do końca wiem, co kierowało mną przy wyborze tej włóczki.
 - Eee, mogą być - stwierdza narzeczony, będący ostatnio decydującą instancją w sprawach mojego ubioru.
Tata przez chwilę przygląda się badawczo szalowi Estuary vel Ognista Rzeka.
 - Przypomina mi to farsz do cannelloni...


poniedziałek, 7 września 2015

Porządkując

Z racji tego, że będą u mnie wymieniać kaloryfery, zostałam niejako zmuszona do przejrzenia zawartości regału z rzeczami do uprawiania rękodzieła.

Wnioski, jakie wyciągnęłam porządkując puszki z nićmi do szycia są następujące:

Mogę spokojnie otwierać zakład krawiecki, co więcej tenże zakład miałby sporą szansę przetrwać rok na moim zapasie nici.

Tak to jest, gdy do własnych zbiorów doda się zbiory odziedziczone. Przynajmniej teraz są posegregowane kolorami.

A ja w przerwie pomiędzy wprowadzaniem poprawek do pracy a nauką do egzaminu dłubię Estuary. Pogoda zaczyna być taka, że myśl o owinięciu się gotowym jest coraz bardziej kusząca.

Ale dobrze, że pada.

środa, 12 sierpnia 2015

Dziki upał i szalone pomysły

Dziesięć dni temu wróciłam z rejsu po Mazurach. Wiało, było zimno - jednego dnia siedziałam w dwóch polarach i nadal się trzęsłam. Żagle rozkładaliśmy sporadycznie, bo wiatr był zbyt silny, jak na umiejętności naszej załogi.

Potem siedziałam tydzień na działce - żar lał się z nieba, o siedzeniu na tarasie na huśtawce i robieniu na drutach można było zapomnieć. Gdy tylko wychodziłam na dwór, fala gorąca zwalała mnie z nóg.

Gdyby to uśrednić, pogoda byłaby super - i na działkę i na żagle.

Próbowałam dziergać. Na żaglach nie było kiedy, bo to tylko tak na zdjęciach wygląda, że człowiek leży i się opala. W rzeczywistości co chwilę trzeba coś robić - a to stawiać żagiel, a to go zwijać w wielkim pośpiechu, a to składać maszt, a to coś wiązać, a to chronić burty odpychając się pagajami od innych jednostek pływających...
Najbardziej dziewiarskie było wiązanie węzłów - skądinąd przyjemne zajęcie.
No i jeszcze układanie liny, tak by można ją było swobodnie luzować, bez obaw, że w krytycznym momencie się zaplącze. Się zwijało włóczkę, się wie jak nitka powinna leżeć.
Nauczyłam się ponadto wielu nowych słów i wyrażenia takie jak "weź to zaknaguj" albo "lewy foka szot luz" czy też "zbuchtuj talię" nie są już dla mnie tajemnicą. Wiem też, co to jest topenanta i rumpel.


Na działce z kolei do wszystkiego się kleiłam, ale udało się skończyć (wreszcie) chustę First Snow. Jak pochowam nitki i ją trochę wyprostuję, to pokażę. Na razie jest za gorąco.

Teraz siedzę w domu i nęci mnie haftowanie. Zaczynam więc szalony projekt. Jego szaleństwo może nie jest jakieś bardzo duże - polega na tym, że jest to projekt, w którym mam zamiar eksperymentować ze ściegami i kolorami.

Na kanwie narysowałam dwa identyczne prostokąty (mniej więcej 7 na 15 cm) i jeden z nich już podzieliłam na pola.


Mam taki superowy flamaster - nie dość, że ma cienką końcówkę, to jeszcze schodzi z materiału tylko pod wpływem wody (te co znikają po upływie x godzin to jakaś porażka). Trzeba tylko uważać, żeby go najpierw dobrze wyprać (moczenie w zimnej wodzie wystarcza), a potem prasować. Odwrotna kolejność skutkuje utrwaleniem linii.

Mam też bazę kolorystyczną:


Czyli szeroko rozumiane żółcienie, czerwienie i brązy. Ale ograniczeń nie ma - jak się urodzi pomysł na inny kolor, to nie będę się hamować.

Później z tych prostokątów coś uszyję. Jeszcze nie wiem do końca - co. Pewnie coś w stylu kosmetyczki.

Tak mi właśnie przyszło do głowy, że kolory, które wybrałam doskonale pasują do pogody...



środa, 22 lipca 2015

O wdzięczności, o sir Isaacu Newtonie, o haftach i o radości, jaką sprawia twórczość

Ponieważ ostatnio intensywnie pracuję nad prezentem dla kogoś, więc nie mogę go pokazać. Wprawdzie prawdopodobieństwo, że ta osoba trafi na mój blog jest znikome, ale zdążyłam już się przekonać, że na leży łudzić się znikomym prawdopodobieństwem.

First Snow z kolei też nie wygląda zbyt imponująco - robię drugą falbanę, więc dzianina jest skłębiona na drutach i nie widać nic.

Wobec tego postanowiłam pokazać, coś, co zrobiłam dawno temu.

A było tak:
Na zakończenie praktyk w szkole chciałam ofiarować coś opiekunowi tychże praktyk. Zależało mi na tym, żeby był to prezent od serca, ale też nie jakiś bardzo zobowiązujący. Do tego celu rękodzieło nadaje się doskonale.
Postanowiłam więc wyhaftować portret Isaaca Newtona.


Oczywiście poszukiwania wzoru do haftu przestawiającego Newtona spełzły na niczym - co specjalnie mnie nie zdziwiło. Znalazłam wobec tego portret Newtona i przerobiłam go na haft.
Do przeróbek używam programu HaftiX. Do tej pory trochę byłam rozczarowana tymi przeróbkami - wychodziło albo coś, co wymagało jakichś dwustu kolorów, miało ogromny rozmiar i wyglądało zdecydowanie mało subtelnie. Tym razem wpadłam na pomysł drastycznego ograniczenia liczby kolorów. I to się okazało strzałem w dziesiątkę.

Bo oczywiście można zrobić wzór, który będzie ogromny, zużyć do tego mnóstwo kolorów mulin i dostać coś, co przypomina zdjęcie, ale... czy o to chodzi w hafcie? Haft nigdy nie będzie miał jakości zdjęcia i nigdy zdjęciem nie będzie.

Zastosowanie zaledwie czterech kolorów spowodowało, że wzór - którego symulację mogłam sobie obejrzeć w programie, wyszedł naprawdę ciekawy.
Nie mówiąc już o tym, że zdecydowanie łatwiej i szybciej haftuje się czterema kolorami niż dwustoma.

Wydrukowałam więc wzór, zakupiłam mulinę i zabrałam się do roboty. Zaczęłam od najbardziej newralgicznego miejsca - czyli od oka. Jak się okazało - dobrze zrobiłam, bo bardzo szybko przekonałam się, że jeden z kolorów jest zdecydowanie za ciemny. Wyprucie kilkudziesięciu krzyżyków boli, ale zdecydowanie mniej niż wyprucie kilkuset.

Ostateczny wynik pracy widać na zdjęciach:



Po skończeniu tego portretu poczułam w sobie MOC. Moc twórczą - rzecz jasna.
Bo wyhaftowanie czegoś według gotowego wzoru jest oczywiście przyjemne, ale wyhaftowanie czegoś według samodzielnie zrobionego wzoru (a jeszcze według wzoru przygotowanego z własnoręcznie zrobionego zdjęcia... Z Newtonem nie miałam szans, ale z innymi motywami...) jest przyjemnie nieporównywalnie bardziej.


I jeszcze kilka wskazówek dla tych, którzy chcieliby spróbować też się tak pobawić.

1. W przypadku wzorów o małej liczbie kolorów drobna zmiana daje duży efekt. Czasem jeden kolor więcej/mniej i nagle haft zaczyna wyglądać naprawdę pięknie. Trzeba eksperymentować.

2. Kolor kanwy ma znaczenie. Bądź, co bądź - to dodatkowy kolor. Kolor, którego nie trzeba haftować - dodajmy.

3. Program, którego używam, podaje numery kolorów mulin. Ale - trzeba do tego podchodzić z dystansem. Kolory na monitorze wyglądają nieco inaczej. Producent czasem zmienia odcień muliny. Dlatego trzeba zaczynać haft od najbardziej newralgicznego miejsca - takiego, w którym dobór kolorów jest najbardziej istotny. Czyli - w przypadku portretów - od twarzy. Wtedy szybko widać, czy jest dobrze, czy nie. I łatwo poprawić.

4. Na haft warto popatrzeć z dystansu. Dosłownie. Położyć na stole i odejść kilka kroków. Czasem to, co z bliska wygląda zupełnie dziwnie, z daleka nabiera kształtów i głębi.

czwartek, 9 lipca 2015

Dziewiarskie sny

Wczoraj skończyłam pierwszą falbanę chusty First Snow i w związku z tym chusta po raz pierwszy zeszła z drutów i mogłam ją zobaczyć w całej - na razie jednofalbaniastej - okzałości.
Napatrzyłam się na nią przed pójściem spać i oto efekt...

Śniło mi się, że zachwycona chustą zrobiłam w ciągu jednego dnia jeszcze PIĘĆ takich (każda w innym kolorze) i jeszcze dodatkowo różowy ażurowy szal.
Tak się tylko zastanawiałam w tym śnie, jakim cudem udało mi się to zrobić tak szybko i - dlaczego wobec tego tak się ślimaczyłam z tą pierwszą.

poniedziałek, 6 lipca 2015

O Ognistej Rzece, ażurach i o tym, że ja wszystko robię na opak

O ażurowych szalach przeczytałam pierwszy raz na blogu Włóczkomanii. Oczywiście - wiedziałam, ze istnieje coś takiego jak ażur na drutach, ale pierwszy raz zobaczyłam jakie cuda można stworzyć z cieniutkiej włóczki i grubych drutów. Wtedy też dowiedziałam się o procesie blokowania.

Poczytałam, pooglądałam i zapragnęłam móc zrobić takie cudo.

Nie od razu się za to zabrałam - przerażało mnie blokowanie, bo niby gdzie ja rozłożę płachtę wielkości szala i jeszcze przypnę szpilkami - ciekawe do czego? Do podłogi???

No ale w końcu postanowiłam wziąć byka za rogi i spróbować.

I tu pojawił się problem. Okazało się bowiem, że przerabianie dwóch oczek na raz można zrobić na dwa sposoby. Gdy tymczasem ja widziałam tam jeden sposób.

Zaczęłam uważnie przeglądać różne zdjęcia i kursy i odkryłam rzecz straszną - u mnie oczka na drutach wyglądają inaczej niż na zdjęciach - są w inną stronę. Drążąc temat dowiedziałam się, że istnieją dwa sposoby przerabiania oczek i ja prawdopodobnie robię tym drugim. Obejrzałam więc filmik pokazujący jak się robi i jednym i drugim sposobem i ...

I doszłam do wniosku, że ani jeden, ani drugi nie przypomina tego, co ja robię, a więc instrukcje jak robić dwa oczka razem też mi się na nic nie przydadzą.

Zniechęciłam się totalnie. Pogodziłam się z myślą, ze ażurowe szale są poza moim zasięgiem i jeśli będę chciała taki mieć, to muszę go sobie... kupić.

Aż tu nagle...
Przyszedł kiedyś taki dzień, że dziergałam coś na okrągło (w sensie, ze na drutach z żyłką, a nie że cały czas) i nagle mnie olśniło. Odkryłam, że istotnie mogę zrobić prawe i lewe oczka na dwa sposoby - z przodu i z tyłu drutów.

Wróciłam do ażurów. Do pierwszej chusty robiłam kilka podejść. Niby znalazłam kurs na forum craftladies, ale to nadal nie było takie łatwe. W końcu się zawzięłam i przetrwałam najtrudniejszy moment - czyli rozpoczęcie. Potem już poszło.

Pierwsza chusta powstała z włóczki skarpetkowej. Nie zblokowałam jej nigdy, nawet (wstyd się przyznać) nie ucięłam i nie pochowałam nitek. Ale gdy panuje sroga zima noszę ją z przyjemnością, bo w składzie ma 70% wełny.


 Zdjęcie doskonale oddaje jej niezblokowany stan, natomiast zupełnie nie oddaje jej urody - bo jest ładna i wzbudza podziw - szczególnie u osób, które nie wiedzą, że takie rzeczy trzeba zblokować.
Generalnie jest to duże, ciepłe i bardzo "noszalne"

 Nadal nie mam pojęcia, jaką metodą robię oczka. Ale teraz nie ma to już najmniejszego znaczenia - robię wszystko po swojemu i tylko pilnuję, żeby było konsekwentnie.
Od tego momentu dzierganie ażurów nie stanowi większego problemu. Wszystkie nieznane mi symbole i skróty wyszukuję w internecie, patrzę co ma wyjść i ewentualnie lekko modyfikuje wykonanie.
Nawet do blokowania się przekonałam, od czasu kiedy przeczytałam, że można to robić za pomocą długich metalowych drutów. Może nawet kiedyś zblokuję tę moją zimową chustę.

Tyle tytułem wstępu ;)

Bo zasadniczo wpis ma dotyczyć szala Estuary vel Ognista Rzeka.
Robię go w formie przerywnika pomiędzy innymi robótkami, a ponieważ wzór dość naturalnie dzieli się na dwudziestorzędowe fragmenty, są to przerywniki krótkie i niekłopotliwe.
Bo wzór jest dość kłopotliwy.
Nie jest trudny pod względem technicznym - oprócz narzutów i przerabiania dwóch lub trzech oczek razem, na razie nic szczególnego się nie dzieje, ale za to trzeba bardzo uważać, żeby się nie pomylić.
Wzór bowiem wygląda mniej więcej tak:
oczko prawe, narzut, dwa razem na prawo, narzut, oczko prawe, narzut, oczko prawe, narzut, dwa razem na prawo narzut...
Generalnie nie ma tam łatwej do zapamiętania sekwencji i trzeba cały czas jednym okiem patrzeć na wzór, a drugim na druty. Dwadzieścia rzędów za jednym zamachem przejdzie bez problemu, więcej pewnie by mnie męczyło. A tak, jest to miły przerywnik dla falbany w First Snow.

Włóczka, którą wybrałam nie nadaje się do tego wzoru - wzór ginie w natłoku barw. No ale trudno. Będzie za to bardzo ładnie wyglądać do szarego zimowego płaszcza.

Szal obecnie wygląda tak:


I ku swojemu zdumieniu na zdjęciu z lampą błyskową zobaczyłam, jak wygląda wzór.
Bo normalnie szal wygląda tak:


I dopatrzyć się tam czegokolwiek trudno.

I tak - może to dziwne, ze przy tych upałach robię wełniane szale, ale ja jak projektanci - muszę odpowiednio wcześnie zacząć sezon, żeby skończyć udziergi na czas.
Środek lata to ostatni dzwonek na myślenie o zimowych strojach.

wtorek, 30 czerwca 2015

Nad lnem trzeba się trochę poznęcać


Szata chrzcielna gotowa. Jak widać, po wyhaftowanej dacie - została już nawet użyta. Dane właściciela szaty zostały wymazane ze względu na ustawę o ochronie danych osobowych. ;)

Szata ma wymiary ok 40 cm na 40 cm i była akurat - właściciel szatki został nią owinięty i po wszystkim ułożony w wózeczku tak, że było doskonale widać napis.

Udało mi się też ten len wyprasować - najpierw zmoczyłam go w wodzie, odrobinę wycisnęłam, a potem taki mokry potraktowałam żelazkiem. Wyprasował się... trochę.
Gdy wyschła koronka wzięłam go pod żelazko jeszcze raz - tym razem z parą. No i wtedy wyglądało przyzwoicie.
Złożyłam delikatnie i tak zawiozłam, a w kościele siedziałam z szatką na kolanach, żeby się nie pogniotła.


Chrześniak nie wypowiedział się na temat szatki (być może dlatego, że jeszcze nie umie mówić), ale ponieważ był idealnie grzeczny podczas całej uroczystości, wnioskuję, że mu się podobała.

Ja sama jestem z niej bardzo zadowolona - jest prosta, napis jest bardzo delikatny, koronka też nie przytłacza - dokładnie to, o co mi chodziło.

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Poniedziałkowy przegląd pracy

Blog rzeczywiście działa motywująco, bo w zeszłym tygodniu spędziłam nad drutami i szydełkiem zdecydowanie więcej czasu niż zwykle. Co więcej - odkryłam, że robienie na drutach bez słuchania audiobooka sprzyja uporządkowaniu myśli. A to się czasem bardzo przydaje.

A więc do rzeczy.

First Snow jest już na etapie ozdobnego brzegu. Zrezygnowałam z koralików i zrobię ten brzeg nieco węższy, tym bardziej, że z chusty zaczyna robić się jakaś olbrzymia płachta. Z przerażeniem myślę o falbanach, bo to będzie jakaś kosmiczna liczba oczek.
Nie ma co pokazywać, bo nadal wygląda tak, jak na poprzednim zdjęciu.

Dojście do ozdobnego brzegu w chuście uczciłam zrobieniem fragmentu szala Estuary. "Estuary" to ujście rzeki i taka była intencja autorki. U mnie to owszem - może się kojarzyć z rzeką, ale raczej dość ognistą. Szal Estuary otrzymuje więc roboczą nazwę "Rzeka Ognia"


Nie da się ukryć - to jeszcze nie jest imponujący kawałek. Tło do niego stanowi niewielka poduszka - to daje pewne pojęcie o rozmiarze, ale to ma być motywator do pracy nad innymi robótkami, więc będzie przyrastał po takich właśnie kawałkach.
Z włóczki - Filigran Lace firmy Zitron - robi się bardzo przyjemnie, czuje się, że to czysta wełna, nie przeszkadzają mi tez specjalnie zgrubienia co jakiś czas, choć zdarzyło się też przewężenie. Pewnie było całkiem mocne, ale z wizją przerwania się nitki po skończeniu pracy przed oczami wolałam to przeciąć i porządnie związać.

Posunęła się też do przodu praca nad chrzcielną szatką.


Koronkowy brzeg jest gotowy, w dodatku odkryłam, jak to należy prasować, żeby wyprasować - należy ten len zmoczyć i taki kompletnie mokry potraktować bardzo gorącym żelazkiem. Też nie idzie jakoś łatwo, ale przynajmniej idzie.

To wielkie X na środku szatki to zaprasowane linie wyznaczające jej środek. Dzięki temu będę mogła w miarę symetrycznie rozmieścić napis - imiona dziecka i datę chrztu.
Początkowo planowałam jeszcze jakiś biblijny cytat, ale chyba sobie daruję. Po pierwsze - nie wiem, czy zdążę, a po drugie - jakoś nie mam wizji. Tym bardziej, ze cytat musiałby dokładnie zapełnić obwód szatki, a dobieranie biblijnych cytatów kierując się ich długością mija się z celem.

Dojadałam dziś resztki ciasta. Ten krem wyszedł zaskakująco smaczny. Jak to nigdy się nie należy poddawać...

sobota, 20 czerwca 2015

Mrożąca krew w żyłach historia pewnego kremu


Jak zrobić krem z serka mascarpone?

Teoretycznie bardzo prosto - sparzyć jajka, żółtka ukręcić z cukrem w mikserze, następnie dodać je do serka mascarpone i wymieszać. Powinien wyjść pyszny krem.

Jak było naprawdę?

Najpierw optymistycznie zabrałam się do pracy - robiłam ten krem już wiele razy i był bezproblemowy.
Żółtka z serem ucierały się świetnie, gdy nagle...
Nagle...

Stała się straszna rzecz.

Krem się ZWARZYŁ.

Desperacko ucierając chwyciłam za telefon.

 - MAMA!!! Zwarzył się!!! Co robić??? Czy to się jeszcze da uratować???

Jak wiadomo, w sprawach kulinarnych mamy bywają ekspertami.

 - Mnie sie nie udało - powiedziała ponuro mama. - Sprawdź w internecie.

Sprawdziłam w internecie, znalazłam jakieś wskazówki i zabrałam się za ratowanie sytuacji.
Wodę po jajkach z powrotem wstawiłam na gaz (była jeszcze gorąca, więc zagotowanie nie zajęło dużo czasu). Krem z makutry przełożyłam do metalowej miski i zaczęłam to ucierać na parze.

Krem rozpuścił się całkowicie.

Pełna nadziei wstawiłam go do zamrażalnika, żeby się schłodził i zgęstniał.

Po pół godzinie straciłam resztki nadziei - nie tylko nie gęstniał, ale stygnąc - znowu się warzył.
Pozbawiona nadziei postanowiłam go znowu podgrzać i dodać do niego mąkę ziemniaczaną, robiąc z niego coś na kształt budyniu.

Wlałam go więc do garnka, przygotowałam magiczną trzepaczkę (jej magia polega na tym, że nie robią się grudki), mieszankę mąki ziemniaczanej i pszennej i włączyłam gaz.
Budyń robił się jak złoto, gdy nagle...

Krem znowu się zwarzył.

Tym razem spektakularnie - w żółtawym oleju pływało coś, co przypominało lane kluski.

Nie było już nic do stracenia.

Wlałam powstałą substancję do miksera i zmiksowałam.

I tu pierwsze pozytywne zaskoczenie - bo zmiksowało się na gładko, co więcej - było smaczne.

Schłodziłam go znowu (zachował konsystencję), bojąc się, że jest za rzadki dodałam trochę masła - nadal OK.

W końcu przygotowałam tartę.

Kuchnia przypominała pobojowisko - brudny mikser, mnóstwo brudnych misek, garnków, łyżek, na środku podłogi maszyna do lodów wyciągnięta z zamrażalnika, żeby zrobić miejsce na miskę z kremem...

Ale - udało się. Ciasto było gotowe. Wyglądało bardzo ładnie i chyba było smaczne - choć teraz nie byłabym w stanie wmusić w siebie ani odrobinki.

Tylko czekam, jak jutro ktoś z gości zapyta niewinnie:

- A jak zrobiłaś ten krem?


piątek, 19 czerwca 2015

Odpowiednie dać rzeczy słowo

Od ładnych paru lat bardzo interesują mnie słowa - ich pochodzenie, zakres znaczeniowy. To zainteresowanie zaszczepił mi nauczyciel... fizyki - znający biegle pięć języków i swobodnie przerzucający się między nimi.

Łacinniczka z którą kiedyś rozmawiałam na tematy lingwistycznie stwierdziła, że dziwnym trafem z fizykami zazwyczaj świetnie jej się rozmawia. Być może dlatego, że fizycy dbają o precyzję wypowiedzi - a zatem muszą używać słów w sposób przemyślany. Pewnie jeszcze lepsi pod tym względem są matematycy.

W każdym razie skutkiem moich zainteresowań jest to, że od czasu do czasu zadaję sobie pytanie, czy aby dane słowo w tym kontekście jest poprawnie użyte, bądź też jaki może być polski odpowiednik danego słowa.

Nie jestem jakąś purystką językową. Nie mam nic przeciwko wyrażeniom obcojęzycznym - zwłaszcza, gdy polskiego odpowiednika brak, acz drażni mnie "market" zamiast "sklep" na szyldzie - chodź to słowo już jest w internetowym słowniku języka polskiego.

Sama używam słowa "selfenergia" (częściowo spolszczone "selfenergy") - do tego stopnia, ze gdy trzeba było spisywać pracę magisterską, musiałam pytać promotora, jak to właściwie jest po polsku ("energia własna" - gdyby ktoś chciał wiedzieć).
Doceniam też to, że angielskie słowa są zazwyczaj krótsze.
Polski termin "przesunięcie ku czerwieni" występujący w astronomii ma angielski odpowiednik "redshift". Krócej, szybciej i zgrabniej.

Ale z drugiej strony szkoda mi pewnych słów, które odchodzą w zapomnienie.
Sprzedawczyni w "markecie" na słowa "bochen chleba" zareagowała totalnym osłupieniem i dopiero "poproszę jeden chleb" okazało się zrozumiałe.
Na organizowanych swego czasu klasówkach użycie terminu "o zgrozo" skutkowało pytaniem dziecka, co to w zasadzie znaczy i czy to nie są jakieś dane do zadania?
Dlatego jestem zdania, że o polski język trzeba dbać i rozwijać go zgodnie z zasadami.
Stąd też zaczęłam się zastanawiać, jak można by spolszczyć niektóre terminy robótkowe.

Na przykład - patchwork.
Patch - to łatka. W "Domku na prerii" dziewczynki zajmowały się zszywaniem kołder z łat - czyli właśnie patchworkiem.
Ale zszywanie z łat brzmi jakoś nieładnie. Zupełnie nie kojarzy się z bajecznie kolorowymi patchworkami tylko z czymś zgrzebnym.
Ale jak to nazwać? Mozaiką? Nie każdy patchwork przypomina mozaikę.

Albo technika hafciarska needlepoint. Jest to odmiana haftu liczonego - i w sumie to jest chyba jej najbardziej charakterystyczną cechą. Bo nie jest to ani haft czarny (blackwork) ani haft florencki, ani hardanger (ta nazwa chyba też pochodzi od nazwy miejsca), ani haft krzyżykowy...
Przydałoby się mieć jakiś polski odpowiedni.  Nawet ot tak - tylko dla zabawy i  dla zasady.

Przydałoby się też ujednolicić polską terminologię. Czytając niektóre opisy schematów w gazetkach i porównując z symbolami mam często wątpliwości, czy "półsłupek" oznacza rzeczywiście półsłupek, czy może słupek albo oczko ścisłe.
A właściwie nie tyle ujednolicić - bo czym jest słupek i czym się różni od półsłupka, to każda szydełkująca wie, ale upowszechnić zwyczaj, że gdy się coś tłumaczy, to się pyta ludzi zajmujących się daną dziedziną jak się coś nazywa.

A gdyby tak... powołać Rękodzielniczą Komisję Językową?
Myślę, że obrady takiej komisji mogłyby być bardzo zabawne. I - co więcej - byłaby to jedyna komisja, której członkowie zajmowaliby się podczas obrad rękodziełem. No bo jak? Siedzieć, gadać i NIC nie robić? To przecież nie do pomyślenia...

wtorek, 16 czerwca 2015

Bielszy odcień bieli

Początkowo chciałam poczekać kilka dni z nowym wpisem, żeby nie było tak, że na początku mam mnóstwo weny, a potem wyczerpią się siły, ale wczorajsze obserwacje statystyk mnie tak zaskoczyły, że na fali tego zaskoczenia - piszę.

Domyślałam się, że rozreklamowanie się u Intensywnie Kreatywnej zaowocuje jakimiś odwiedzinami, ale nie spodziewałam się, że będzie ich aż tyle. Prawie trzysta - wczoraj i prawie setka - dzisiaj. Wszystkich gości serdecznie witam i mam nadzieję, że będą się tu miło czuli.

A dziś - w obecności straszliwego warkotu zza okna (wykopali mi pod oknami jakiś rów, a potem go zakopali), mając świadomość, że w łazience grasuje potwór (ogromna ćma), jako przerywnik do zupełnie-nie-twórczej-pracy zabrałam się na poważnie za chrzcielną szatkę.

Do tej pory udało mi się zgromadzić materiały - co nie było takie trywialne.

Gdy tylko zorientowałam się, że - jako matka chrzestna - powinnam się zatroszczyć o ten przedmiot zaczęłam przekopywać internet w poszukiwaniu informacji jak takia szatka powinna wyglądać i jak ją uszyć. Odczuwam bowiem zdecydowany opór przed KUPNEM przedmiotu, który mogę zrobić sama.

Poszukiwania dały informacje następujące:
1. Szatka chrzcielna dla niemowlaka ma postać kwadratu o wymiarach mniej więcej 30 na 30 cm.
2. Jest wykonana z białego batystu.
3. Można na niej wyhaftować imiona dziecka i datę chrztu.

Zaczęłam więc następne poszukiwania - białego batystu. Najpierw chciałam kupić go na allegro, ale trochę mnie zirytowała perspektywa płacenia kilkunastu złotych za transport gdy chcę kupić pół metra materiału. W dodatku sprawę utrudniał fakt, ze materiał miał być BIAŁY. Biały a nie lekko żółtawy, ecru albo lekko szary. Zdjęciom na allegro ufam jedynie częściowo.
Następnie chciałam go kupić w sklepie stacjonarnym, ale tu okazało się, że nie znam ani jednego sklepu z materiałami w Warszawie.  Znalazłam jakieś adresy w internecie, ale przegląd oferty uświadomił mi, że materiał w sowy, kwiatki, paski, wiśnie, baletnice, koty i tym podobne dostanę w nich bez problemu, natomiast z białym - jakimkolwiek - materiałem może być problem.
W końcu w odruchu desperacji zajrzałam do własnej szafy. Desperacji - bo nie pamiętałam, żebym miała jakiś biały, nadający się do tego materiał.
Na szczęście pamięć mnie zawiodła i w czeluściach szafy znalazłam kawałek białego - naprawdę białego - lnu.

Len został poddany próbie ognia i wody (najpierw pranie w gorącej wodzie, a potem prasowanie jeszcze gorętszym żelazkiem z parą). Wyszedł z tych prób bez szwanku - to znaczy nie udało się go wyprasować.
Odpuściłam więc uważając, że będzie mi łatwiej walczyć z nim gdy będę prasować kawałek 30 na 30 cm a nie całą płachtę.

Wczoraj wyciągnęłam matę do cięcia, nóż krążkowy i drewnianą ekierkę, którą zabrałam ze szkoły podczas porządków w pracowni matematycznej (jest na tyle gruba, że mogę przyciskać do niej nóż, bez obaw, ze ją przytnę i na tyle cienka, by mocowanie ostrza nie zahaczało) i wycięłam - wydawało mi się - całkiem niezły kwadrat.

Dziś rano obejrzałam go jeszcze raz i doszłam do wniosku, że poprzedniego wieczoru musiałam być pijana, bo jeden bok miał wyraźny zygzak (jak tego dokonałam nożem krążkowym - nie mam pojęcia).

Ucięłam więc materiał wzdłuż nitki, obrzuciłam zygzakiem na maszynie i zabrałam się za obrębianie szydełkiem.
Przy okazji okazało się, że dwa kłębki białego kordonka nieznacznie różnią się odcieniem. Postanowiłam więc robić po jednym rządku - na zmianę. Jeszcze nie wiem ile tych rządków będzie, bo koncepcji na koronkę nie mam, ale mam nadzieję, że coś mnie natchnie w trakcie.

Na razie robię proste obrzucenie brzegów pięć półsłupków w jednym miejscu i oczko łańcuszka. Rezultat jest całkiem ładny i nawet zastanawiam się, czy na tym nie zakończyć.

Tak czy siak koronka ma być raczej prosta.

Haft z kolei będzie błękitny. Błękit pasuje, na upartego można go uznać również za kolor symboliczny, a dodatkowo mam błękitną nitkę, którą bardzo przyjemnie się haftuje. I tak to będzie pewna nowość - haftowanie napisu, nie chcę się dodatkowo męczyć ze złotą metaliczną nicią.
Ale o hafcie będę myśleć jak się uporam z koronkowym brzegiem.

Ale nie mogę zrozumieć jednej rzeczy - len, który twardo opierał się próbom wyprasowania gorącym żelazkiem z parą, po delikatnym złożeniu gniecie się w sposób fantastyczny. Wydaje mi się to jednak trochę nielogiczne...

poniedziałek, 15 czerwca 2015

O pokusach, przekupstwach i braku perfekcjonizmu

Co zrobić, gdy pokusa rozpoczęcia nowego projektu jest wyjątkowo silna?



Ten nowy projekt to chusta Estuary (http://www.ravelry.com/patterns/library/estuary-2), którą mam zamiar z robić z dość ognistej włóczki.
Włóczka jest, wolne druty i żyłka prawie są, ręce świerzbią, a w szafie "trochę" rozgrzebanych rzeczy...

Wtedy można spróbować przekupstwa. Powiedzieć sobie - dobrze, będziesz mogła zrobić kawałek tego szala z tej wyglądającej-na-cudowną-w-robocie włóczki, ale pod warunkiem, że zrobisz przedtem kawałek innej rzeczy.

Jak na razie podziałało. Pokusa rozpoczęcia już teraz, natychmiast nieco zmalała, a za to praca nad inną chustą posunęła się do przodu.
Inna chusta to First Snow, której wzór oraz szczegółową filmową instrukcję wykonania można znaleźć u autorki Intensywnie Kreatywnej.
Chusta jest już w wysokim stadium zaawansowania, powoli zbliżam się do ostatniego etapu - falban, ale od dłuższego (i to raczej z tych dłuższych) czasu jakoś nie mogłam się za nią zabrać.





Perspektywa współpracy z ognistą włóczką działa jednak cuda i od kilku dni trwają intensywne prace. Nie obyło się oczywiście bez przygód - po dniu naprawdę intensywnego dziergania okazało się, że kilkanaście rzędów wcześniej zrobiłam paskudny błąd i cały dzienny "urobek" należy... no cóż... spruć.
Nie cierpię prucia - to raz, nie cierpię prucia dzianiny na drutach - to dwa, ale już dawno nauczyłam się, że prucie to niezbędny element powstawania dzianiny.
Na szczęście po kolejnych kilku rozdziałach audiobooka sytuacja wróciła do normy.

Wykańczania zaległych "udziergów" nie ułatwia fakt, że pojawiło się zapotrzebowanie na nowy projekt - szatkę do Chrztu. Na razie szata jest w stanie dość dziewiczym - choć wszystkie materiały są już wybrane, wyprane i nawet nieco wyprasowane. Nieco - bo len, z którego będę szyła, jest wyjątkowo odporny na działanie wysokiej temperatury i pary.




Z odpornymi i opornymi materiałami kłócić się nie będę. Stwierdziłam, że najpierw to wytnę i uszyję, a potem będę prasować już zdecydowanie mniejszy kawałek materiału, a jeśli przez to nie-do-końca-idealne prasowanie nie szatka nie będzie idealnie kwadratowa to świat się nie zawali. Znając życie - nikt tego nie zauważy, a już na pewno nie niemowlak, który z tej szatki będzie korzystać.

Zawsze twierdziłam, że nie bycie perfekcjonistką ułatwia życie.



piątek, 12 czerwca 2015

Postanowiłam...

Postanowiłam wreszcie poddać się pokusie i zacząć pisać bloga.
Zdaję sobie sprawę, że jest to posunięcie z lekka szalone, jako że na nudę, bądź nadmiar wolnego czasu nie narzekam, ale ponieważ pomysł chodził już za mną jakiś czas, więc w końcu mu uległam.

Jest to przedsięwzięcie tym bardziej szalone, że ma to być blog w znacznej mierze poświęcony rękodziełu. Mam spore obawy, co z tego wyjdzie, ponieważ jestem osobą, która rozpoczyna ze trzydzieści nowych projektów rocznie, a kończy tak jeden na dwa lata.
Tak, zgadza się - mam komodę pełną niedokończonych "udziergów" i "uszytków".

Ponieważ jednak im bardziej szalone przedsięwzięcie, tym bardziej kusi mnie, aby je przedsięwziąć, blog rozpoczyna swój żywot.

Być może będzie on krótki, być może posty będą umieszczane bardzo rzadko, ale ryzyko spektakularnej porażki jest wpisane w każde szalone przedsięwzięcie.

Tak więc...
Zaczynam.