wtorek, 30 czerwca 2015

Nad lnem trzeba się trochę poznęcać


Szata chrzcielna gotowa. Jak widać, po wyhaftowanej dacie - została już nawet użyta. Dane właściciela szaty zostały wymazane ze względu na ustawę o ochronie danych osobowych. ;)

Szata ma wymiary ok 40 cm na 40 cm i była akurat - właściciel szatki został nią owinięty i po wszystkim ułożony w wózeczku tak, że było doskonale widać napis.

Udało mi się też ten len wyprasować - najpierw zmoczyłam go w wodzie, odrobinę wycisnęłam, a potem taki mokry potraktowałam żelazkiem. Wyprasował się... trochę.
Gdy wyschła koronka wzięłam go pod żelazko jeszcze raz - tym razem z parą. No i wtedy wyglądało przyzwoicie.
Złożyłam delikatnie i tak zawiozłam, a w kościele siedziałam z szatką na kolanach, żeby się nie pogniotła.


Chrześniak nie wypowiedział się na temat szatki (być może dlatego, że jeszcze nie umie mówić), ale ponieważ był idealnie grzeczny podczas całej uroczystości, wnioskuję, że mu się podobała.

Ja sama jestem z niej bardzo zadowolona - jest prosta, napis jest bardzo delikatny, koronka też nie przytłacza - dokładnie to, o co mi chodziło.

poniedziałek, 22 czerwca 2015

Poniedziałkowy przegląd pracy

Blog rzeczywiście działa motywująco, bo w zeszłym tygodniu spędziłam nad drutami i szydełkiem zdecydowanie więcej czasu niż zwykle. Co więcej - odkryłam, że robienie na drutach bez słuchania audiobooka sprzyja uporządkowaniu myśli. A to się czasem bardzo przydaje.

A więc do rzeczy.

First Snow jest już na etapie ozdobnego brzegu. Zrezygnowałam z koralików i zrobię ten brzeg nieco węższy, tym bardziej, że z chusty zaczyna robić się jakaś olbrzymia płachta. Z przerażeniem myślę o falbanach, bo to będzie jakaś kosmiczna liczba oczek.
Nie ma co pokazywać, bo nadal wygląda tak, jak na poprzednim zdjęciu.

Dojście do ozdobnego brzegu w chuście uczciłam zrobieniem fragmentu szala Estuary. "Estuary" to ujście rzeki i taka była intencja autorki. U mnie to owszem - może się kojarzyć z rzeką, ale raczej dość ognistą. Szal Estuary otrzymuje więc roboczą nazwę "Rzeka Ognia"


Nie da się ukryć - to jeszcze nie jest imponujący kawałek. Tło do niego stanowi niewielka poduszka - to daje pewne pojęcie o rozmiarze, ale to ma być motywator do pracy nad innymi robótkami, więc będzie przyrastał po takich właśnie kawałkach.
Z włóczki - Filigran Lace firmy Zitron - robi się bardzo przyjemnie, czuje się, że to czysta wełna, nie przeszkadzają mi tez specjalnie zgrubienia co jakiś czas, choć zdarzyło się też przewężenie. Pewnie było całkiem mocne, ale z wizją przerwania się nitki po skończeniu pracy przed oczami wolałam to przeciąć i porządnie związać.

Posunęła się też do przodu praca nad chrzcielną szatką.


Koronkowy brzeg jest gotowy, w dodatku odkryłam, jak to należy prasować, żeby wyprasować - należy ten len zmoczyć i taki kompletnie mokry potraktować bardzo gorącym żelazkiem. Też nie idzie jakoś łatwo, ale przynajmniej idzie.

To wielkie X na środku szatki to zaprasowane linie wyznaczające jej środek. Dzięki temu będę mogła w miarę symetrycznie rozmieścić napis - imiona dziecka i datę chrztu.
Początkowo planowałam jeszcze jakiś biblijny cytat, ale chyba sobie daruję. Po pierwsze - nie wiem, czy zdążę, a po drugie - jakoś nie mam wizji. Tym bardziej, ze cytat musiałby dokładnie zapełnić obwód szatki, a dobieranie biblijnych cytatów kierując się ich długością mija się z celem.

Dojadałam dziś resztki ciasta. Ten krem wyszedł zaskakująco smaczny. Jak to nigdy się nie należy poddawać...

sobota, 20 czerwca 2015

Mrożąca krew w żyłach historia pewnego kremu


Jak zrobić krem z serka mascarpone?

Teoretycznie bardzo prosto - sparzyć jajka, żółtka ukręcić z cukrem w mikserze, następnie dodać je do serka mascarpone i wymieszać. Powinien wyjść pyszny krem.

Jak było naprawdę?

Najpierw optymistycznie zabrałam się do pracy - robiłam ten krem już wiele razy i był bezproblemowy.
Żółtka z serem ucierały się świetnie, gdy nagle...
Nagle...

Stała się straszna rzecz.

Krem się ZWARZYŁ.

Desperacko ucierając chwyciłam za telefon.

 - MAMA!!! Zwarzył się!!! Co robić??? Czy to się jeszcze da uratować???

Jak wiadomo, w sprawach kulinarnych mamy bywają ekspertami.

 - Mnie sie nie udało - powiedziała ponuro mama. - Sprawdź w internecie.

Sprawdziłam w internecie, znalazłam jakieś wskazówki i zabrałam się za ratowanie sytuacji.
Wodę po jajkach z powrotem wstawiłam na gaz (była jeszcze gorąca, więc zagotowanie nie zajęło dużo czasu). Krem z makutry przełożyłam do metalowej miski i zaczęłam to ucierać na parze.

Krem rozpuścił się całkowicie.

Pełna nadziei wstawiłam go do zamrażalnika, żeby się schłodził i zgęstniał.

Po pół godzinie straciłam resztki nadziei - nie tylko nie gęstniał, ale stygnąc - znowu się warzył.
Pozbawiona nadziei postanowiłam go znowu podgrzać i dodać do niego mąkę ziemniaczaną, robiąc z niego coś na kształt budyniu.

Wlałam go więc do garnka, przygotowałam magiczną trzepaczkę (jej magia polega na tym, że nie robią się grudki), mieszankę mąki ziemniaczanej i pszennej i włączyłam gaz.
Budyń robił się jak złoto, gdy nagle...

Krem znowu się zwarzył.

Tym razem spektakularnie - w żółtawym oleju pływało coś, co przypominało lane kluski.

Nie było już nic do stracenia.

Wlałam powstałą substancję do miksera i zmiksowałam.

I tu pierwsze pozytywne zaskoczenie - bo zmiksowało się na gładko, co więcej - było smaczne.

Schłodziłam go znowu (zachował konsystencję), bojąc się, że jest za rzadki dodałam trochę masła - nadal OK.

W końcu przygotowałam tartę.

Kuchnia przypominała pobojowisko - brudny mikser, mnóstwo brudnych misek, garnków, łyżek, na środku podłogi maszyna do lodów wyciągnięta z zamrażalnika, żeby zrobić miejsce na miskę z kremem...

Ale - udało się. Ciasto było gotowe. Wyglądało bardzo ładnie i chyba było smaczne - choć teraz nie byłabym w stanie wmusić w siebie ani odrobinki.

Tylko czekam, jak jutro ktoś z gości zapyta niewinnie:

- A jak zrobiłaś ten krem?


piątek, 19 czerwca 2015

Odpowiednie dać rzeczy słowo

Od ładnych paru lat bardzo interesują mnie słowa - ich pochodzenie, zakres znaczeniowy. To zainteresowanie zaszczepił mi nauczyciel... fizyki - znający biegle pięć języków i swobodnie przerzucający się między nimi.

Łacinniczka z którą kiedyś rozmawiałam na tematy lingwistycznie stwierdziła, że dziwnym trafem z fizykami zazwyczaj świetnie jej się rozmawia. Być może dlatego, że fizycy dbają o precyzję wypowiedzi - a zatem muszą używać słów w sposób przemyślany. Pewnie jeszcze lepsi pod tym względem są matematycy.

W każdym razie skutkiem moich zainteresowań jest to, że od czasu do czasu zadaję sobie pytanie, czy aby dane słowo w tym kontekście jest poprawnie użyte, bądź też jaki może być polski odpowiednik danego słowa.

Nie jestem jakąś purystką językową. Nie mam nic przeciwko wyrażeniom obcojęzycznym - zwłaszcza, gdy polskiego odpowiednika brak, acz drażni mnie "market" zamiast "sklep" na szyldzie - chodź to słowo już jest w internetowym słowniku języka polskiego.

Sama używam słowa "selfenergia" (częściowo spolszczone "selfenergy") - do tego stopnia, ze gdy trzeba było spisywać pracę magisterską, musiałam pytać promotora, jak to właściwie jest po polsku ("energia własna" - gdyby ktoś chciał wiedzieć).
Doceniam też to, że angielskie słowa są zazwyczaj krótsze.
Polski termin "przesunięcie ku czerwieni" występujący w astronomii ma angielski odpowiednik "redshift". Krócej, szybciej i zgrabniej.

Ale z drugiej strony szkoda mi pewnych słów, które odchodzą w zapomnienie.
Sprzedawczyni w "markecie" na słowa "bochen chleba" zareagowała totalnym osłupieniem i dopiero "poproszę jeden chleb" okazało się zrozumiałe.
Na organizowanych swego czasu klasówkach użycie terminu "o zgrozo" skutkowało pytaniem dziecka, co to w zasadzie znaczy i czy to nie są jakieś dane do zadania?
Dlatego jestem zdania, że o polski język trzeba dbać i rozwijać go zgodnie z zasadami.
Stąd też zaczęłam się zastanawiać, jak można by spolszczyć niektóre terminy robótkowe.

Na przykład - patchwork.
Patch - to łatka. W "Domku na prerii" dziewczynki zajmowały się zszywaniem kołder z łat - czyli właśnie patchworkiem.
Ale zszywanie z łat brzmi jakoś nieładnie. Zupełnie nie kojarzy się z bajecznie kolorowymi patchworkami tylko z czymś zgrzebnym.
Ale jak to nazwać? Mozaiką? Nie każdy patchwork przypomina mozaikę.

Albo technika hafciarska needlepoint. Jest to odmiana haftu liczonego - i w sumie to jest chyba jej najbardziej charakterystyczną cechą. Bo nie jest to ani haft czarny (blackwork) ani haft florencki, ani hardanger (ta nazwa chyba też pochodzi od nazwy miejsca), ani haft krzyżykowy...
Przydałoby się mieć jakiś polski odpowiedni.  Nawet ot tak - tylko dla zabawy i  dla zasady.

Przydałoby się też ujednolicić polską terminologię. Czytając niektóre opisy schematów w gazetkach i porównując z symbolami mam często wątpliwości, czy "półsłupek" oznacza rzeczywiście półsłupek, czy może słupek albo oczko ścisłe.
A właściwie nie tyle ujednolicić - bo czym jest słupek i czym się różni od półsłupka, to każda szydełkująca wie, ale upowszechnić zwyczaj, że gdy się coś tłumaczy, to się pyta ludzi zajmujących się daną dziedziną jak się coś nazywa.

A gdyby tak... powołać Rękodzielniczą Komisję Językową?
Myślę, że obrady takiej komisji mogłyby być bardzo zabawne. I - co więcej - byłaby to jedyna komisja, której członkowie zajmowaliby się podczas obrad rękodziełem. No bo jak? Siedzieć, gadać i NIC nie robić? To przecież nie do pomyślenia...

wtorek, 16 czerwca 2015

Bielszy odcień bieli

Początkowo chciałam poczekać kilka dni z nowym wpisem, żeby nie było tak, że na początku mam mnóstwo weny, a potem wyczerpią się siły, ale wczorajsze obserwacje statystyk mnie tak zaskoczyły, że na fali tego zaskoczenia - piszę.

Domyślałam się, że rozreklamowanie się u Intensywnie Kreatywnej zaowocuje jakimiś odwiedzinami, ale nie spodziewałam się, że będzie ich aż tyle. Prawie trzysta - wczoraj i prawie setka - dzisiaj. Wszystkich gości serdecznie witam i mam nadzieję, że będą się tu miło czuli.

A dziś - w obecności straszliwego warkotu zza okna (wykopali mi pod oknami jakiś rów, a potem go zakopali), mając świadomość, że w łazience grasuje potwór (ogromna ćma), jako przerywnik do zupełnie-nie-twórczej-pracy zabrałam się na poważnie za chrzcielną szatkę.

Do tej pory udało mi się zgromadzić materiały - co nie było takie trywialne.

Gdy tylko zorientowałam się, że - jako matka chrzestna - powinnam się zatroszczyć o ten przedmiot zaczęłam przekopywać internet w poszukiwaniu informacji jak takia szatka powinna wyglądać i jak ją uszyć. Odczuwam bowiem zdecydowany opór przed KUPNEM przedmiotu, który mogę zrobić sama.

Poszukiwania dały informacje następujące:
1. Szatka chrzcielna dla niemowlaka ma postać kwadratu o wymiarach mniej więcej 30 na 30 cm.
2. Jest wykonana z białego batystu.
3. Można na niej wyhaftować imiona dziecka i datę chrztu.

Zaczęłam więc następne poszukiwania - białego batystu. Najpierw chciałam kupić go na allegro, ale trochę mnie zirytowała perspektywa płacenia kilkunastu złotych za transport gdy chcę kupić pół metra materiału. W dodatku sprawę utrudniał fakt, ze materiał miał być BIAŁY. Biały a nie lekko żółtawy, ecru albo lekko szary. Zdjęciom na allegro ufam jedynie częściowo.
Następnie chciałam go kupić w sklepie stacjonarnym, ale tu okazało się, że nie znam ani jednego sklepu z materiałami w Warszawie.  Znalazłam jakieś adresy w internecie, ale przegląd oferty uświadomił mi, że materiał w sowy, kwiatki, paski, wiśnie, baletnice, koty i tym podobne dostanę w nich bez problemu, natomiast z białym - jakimkolwiek - materiałem może być problem.
W końcu w odruchu desperacji zajrzałam do własnej szafy. Desperacji - bo nie pamiętałam, żebym miała jakiś biały, nadający się do tego materiał.
Na szczęście pamięć mnie zawiodła i w czeluściach szafy znalazłam kawałek białego - naprawdę białego - lnu.

Len został poddany próbie ognia i wody (najpierw pranie w gorącej wodzie, a potem prasowanie jeszcze gorętszym żelazkiem z parą). Wyszedł z tych prób bez szwanku - to znaczy nie udało się go wyprasować.
Odpuściłam więc uważając, że będzie mi łatwiej walczyć z nim gdy będę prasować kawałek 30 na 30 cm a nie całą płachtę.

Wczoraj wyciągnęłam matę do cięcia, nóż krążkowy i drewnianą ekierkę, którą zabrałam ze szkoły podczas porządków w pracowni matematycznej (jest na tyle gruba, że mogę przyciskać do niej nóż, bez obaw, ze ją przytnę i na tyle cienka, by mocowanie ostrza nie zahaczało) i wycięłam - wydawało mi się - całkiem niezły kwadrat.

Dziś rano obejrzałam go jeszcze raz i doszłam do wniosku, że poprzedniego wieczoru musiałam być pijana, bo jeden bok miał wyraźny zygzak (jak tego dokonałam nożem krążkowym - nie mam pojęcia).

Ucięłam więc materiał wzdłuż nitki, obrzuciłam zygzakiem na maszynie i zabrałam się za obrębianie szydełkiem.
Przy okazji okazało się, że dwa kłębki białego kordonka nieznacznie różnią się odcieniem. Postanowiłam więc robić po jednym rządku - na zmianę. Jeszcze nie wiem ile tych rządków będzie, bo koncepcji na koronkę nie mam, ale mam nadzieję, że coś mnie natchnie w trakcie.

Na razie robię proste obrzucenie brzegów pięć półsłupków w jednym miejscu i oczko łańcuszka. Rezultat jest całkiem ładny i nawet zastanawiam się, czy na tym nie zakończyć.

Tak czy siak koronka ma być raczej prosta.

Haft z kolei będzie błękitny. Błękit pasuje, na upartego można go uznać również za kolor symboliczny, a dodatkowo mam błękitną nitkę, którą bardzo przyjemnie się haftuje. I tak to będzie pewna nowość - haftowanie napisu, nie chcę się dodatkowo męczyć ze złotą metaliczną nicią.
Ale o hafcie będę myśleć jak się uporam z koronkowym brzegiem.

Ale nie mogę zrozumieć jednej rzeczy - len, który twardo opierał się próbom wyprasowania gorącym żelazkiem z parą, po delikatnym złożeniu gniecie się w sposób fantastyczny. Wydaje mi się to jednak trochę nielogiczne...

poniedziałek, 15 czerwca 2015

O pokusach, przekupstwach i braku perfekcjonizmu

Co zrobić, gdy pokusa rozpoczęcia nowego projektu jest wyjątkowo silna?



Ten nowy projekt to chusta Estuary (http://www.ravelry.com/patterns/library/estuary-2), którą mam zamiar z robić z dość ognistej włóczki.
Włóczka jest, wolne druty i żyłka prawie są, ręce świerzbią, a w szafie "trochę" rozgrzebanych rzeczy...

Wtedy można spróbować przekupstwa. Powiedzieć sobie - dobrze, będziesz mogła zrobić kawałek tego szala z tej wyglądającej-na-cudowną-w-robocie włóczki, ale pod warunkiem, że zrobisz przedtem kawałek innej rzeczy.

Jak na razie podziałało. Pokusa rozpoczęcia już teraz, natychmiast nieco zmalała, a za to praca nad inną chustą posunęła się do przodu.
Inna chusta to First Snow, której wzór oraz szczegółową filmową instrukcję wykonania można znaleźć u autorki Intensywnie Kreatywnej.
Chusta jest już w wysokim stadium zaawansowania, powoli zbliżam się do ostatniego etapu - falban, ale od dłuższego (i to raczej z tych dłuższych) czasu jakoś nie mogłam się za nią zabrać.





Perspektywa współpracy z ognistą włóczką działa jednak cuda i od kilku dni trwają intensywne prace. Nie obyło się oczywiście bez przygód - po dniu naprawdę intensywnego dziergania okazało się, że kilkanaście rzędów wcześniej zrobiłam paskudny błąd i cały dzienny "urobek" należy... no cóż... spruć.
Nie cierpię prucia - to raz, nie cierpię prucia dzianiny na drutach - to dwa, ale już dawno nauczyłam się, że prucie to niezbędny element powstawania dzianiny.
Na szczęście po kolejnych kilku rozdziałach audiobooka sytuacja wróciła do normy.

Wykańczania zaległych "udziergów" nie ułatwia fakt, że pojawiło się zapotrzebowanie na nowy projekt - szatkę do Chrztu. Na razie szata jest w stanie dość dziewiczym - choć wszystkie materiały są już wybrane, wyprane i nawet nieco wyprasowane. Nieco - bo len, z którego będę szyła, jest wyjątkowo odporny na działanie wysokiej temperatury i pary.




Z odpornymi i opornymi materiałami kłócić się nie będę. Stwierdziłam, że najpierw to wytnę i uszyję, a potem będę prasować już zdecydowanie mniejszy kawałek materiału, a jeśli przez to nie-do-końca-idealne prasowanie nie szatka nie będzie idealnie kwadratowa to świat się nie zawali. Znając życie - nikt tego nie zauważy, a już na pewno nie niemowlak, który z tej szatki będzie korzystać.

Zawsze twierdziłam, że nie bycie perfekcjonistką ułatwia życie.



piątek, 12 czerwca 2015

Postanowiłam...

Postanowiłam wreszcie poddać się pokusie i zacząć pisać bloga.
Zdaję sobie sprawę, że jest to posunięcie z lekka szalone, jako że na nudę, bądź nadmiar wolnego czasu nie narzekam, ale ponieważ pomysł chodził już za mną jakiś czas, więc w końcu mu uległam.

Jest to przedsięwzięcie tym bardziej szalone, że ma to być blog w znacznej mierze poświęcony rękodziełu. Mam spore obawy, co z tego wyjdzie, ponieważ jestem osobą, która rozpoczyna ze trzydzieści nowych projektów rocznie, a kończy tak jeden na dwa lata.
Tak, zgadza się - mam komodę pełną niedokończonych "udziergów" i "uszytków".

Ponieważ jednak im bardziej szalone przedsięwzięcie, tym bardziej kusi mnie, aby je przedsięwziąć, blog rozpoczyna swój żywot.

Być może będzie on krótki, być może posty będą umieszczane bardzo rzadko, ale ryzyko spektakularnej porażki jest wpisane w każde szalone przedsięwzięcie.

Tak więc...
Zaczynam.